„(…)Hyundai i30N Performance ma udowodnić, że Koreańczycy podchodzą do całej tej sytuacji bardzo poważnie, zaś sam i30N jest prawdziwym wojownikiem. Pytanie jednak brzmi – czy faktycznie taki jest?”
Jeżeli ktoś Wam kiedykolwiek coś zaoferuje, z całą pewnością nie powinniście mu odmawiać. Po pierwsze, to zwyczajnie niegrzeczne i możecie temu komuś zrobić przykrość. Po drugie zaś, może się okazać, że przed nosem właśnie przeleciała Wam nie lada okazja. Dlatego i ja nie odmawiałem, choć przyznam Wam się do czegoś bez bicia. Gdyby była to zwykła, cywilna wersja i30, w słuchawce mój rozmówca usłyszałby jedynie dźwięczne pip-pip-pip…
Pewnego pięknego dnia odebrałem telefon i usłyszałem głos mojego rozmówcy Sebastiana. Gość jest fanem naszego kanału Moto Z innej Perspektywy, a sam pracuje w Gliwicach u dealer’a Renault-Hyundai Keller. Wykręcił mój numer, ponieważ wpadł mu do głowy bardzo ambitny pomysł. Zaproponował mi bowiem test najnowszej odmiany wozu pod nazwą Hyundai i30N. W dodatku okazało się, że to wersja po liftingu, z dumnie brzmiącym dopiskiem Performance. Dodatkowo, jeśli to ma dla Ciebie jakieś znaczenie, powiedział, to Fastback. Wiesz, ten z dłuższym tyłkiem.
„Dodatkowo, jeśli to ma dla Ciebie jakieś znaczenie, powiedział, to Fastback. Wiesz, ten z dłuższym tyłkiem.”
W zasadzie nie miało, więc pomyślałem – czemu nie? Przecież za logo „N” nie kryje się wyłącznie skrót od Namyang, czyli toru testowego Hyundai’a w Japonii. Zdobywająca sławę na całym świecie „N-ka” oznacza również Nurburgring. A to jeden z najsłynniejszych torów w Niemczech, gdzie swoją drogą, ostatecznie szlifowane są ostre Hyundai’e. W tym miejscu musimy się na moment zatrzymać, bo zazwyczaj słowa „ostry” oraz „Hyundai” nigdy nie stały obok siebie. Widzicie, niegdyś Hyundai miał odrobinę inne cele. Przede wszystkim chciał spełniać swoją główną rolę producenta tanich, prostych samochodów dla zwykłych cywili.
Niemniej jednak, te czasy odchodzą pomału w zapomnienie. Dziś Hyundai stara się wdrapać na sam szczyt, a słowo „ostry” nabiera przy nim jeszcze bardziej wyrazistej barwy. Nie bez powodu bowiem zatrudnili oni Alberta Biermann’a. Faceta, który swego czasu ustawiał zawieszenia w dywizji BMW zwanej M-Power. Po takiej informacji śmiało można przypuszczać, że Koreańczycy mają niesamowicie ambitne plany. Z kolei Hyundai i30N Performance ma udowodnić, że podchodzą oni do całej tej sytuacji bardzo poważnie, zaś sam i30N jest prawdziwym wojownikiem. Pytanie jednak brzmi – czy faktycznie taki jest?
Miło, że na kluczyku widnieje logo „N”.
Nawet nie wiecie jak bardzo ucieszyłem się, gdy sprawdziłem prognozę na najbliższe dni. Miałem szczęście. Pogoda dopisywała, a wierzcie lub nie, nie ma nic gorszego niż testowanie możliwości auta, gdy nie można bez stresu otworzyć w pełni przepustnicy. Będąc na miejscu, w salonie Keller w Gliwicach dostałem do podpisu kilka papierów. Sprawnie się z nimi uporałem i już po chwili trzymałem w dłoni kluczyki do i30N Performance. To bardzo miło ze strony Hyundaia, że na kluczyku widnieje logo „N”. Niby drobiazg, ale mój umysł błyskawicznie odebrał pierwszą informację. To nie będą pierwsze lepsze cztery kółka. To będą te kółka, która mają pobudzać emocje.
Z resztą po chwili jedynie utwierdziłem się w tym odczuciu. Sam samochód także do nas krzyczy. Z każdej strony. Z pewnością nie chce być brany za nudziarza. Agresywny grill, czerwone wstawki w zderzaku, ogromne felgi, nakładki na progi czy wielkie niczym rynna wydechy. Co jak co, ale raczej nie był projektowany z myślą o prywatnych detektywach. Do dyskretnych to on na pewno nie należy.
Wskoczyłem do środka i rzuciłem okiem na wnętrze. Ponoć poprawili je w stosunku do wersji sprzed liftingu, ale czy widać różnicę? Nie bardzo. Za to moją uwagę przyciągnęły porozrzucane tu i ówdzie loga „N”. Moje lędźwia z kolei, w mig doceniły sportowy fotel. Co prawda nie mogłem go obniżyć do pozycji, która by mi odpowiadała, ale błyskawicznie wynagrodziła mi to kierownica. Gdy tylko poczułem alkantarę w dłoniach i dostrzegłem wielki guzik z napisem „start”, od razu nabrałem ochoty wciśnięcia go z całej siły. Ale nie tak szybko.
Odpuściłem gaz, a wóz zrobił: BOOM, BOOM, BOOM!
Już miałem odpalić maszynę, jednak coś mi mówiło, że muszę się chwilę zastanowić. Przede wszystkim nad tym, czego po niej oczekuję. Będzie szybszym Golfem GTi, czyli takim kompaktowym Gran Tourismo? A może skręci raczej w stronę drogowego furiata z ADHD w stylu Civic’a Type-R? Jak to mówią, nie dowiemy się, póki się nie sprawdzimy.
Kilka minut później byłem już w drodze i jak na złość tak się złożyło, że pierwszy odcinek nie należał do tych z kategorii „niemiecka precyzja”. Jezdnia usłana była dziurami i pofałdowana koleinami. Jednak dzięki temu dostałem pierwszą informację zwrotną. Od razu zrozumiałem, że jeśli chodzi o komfort jazdy, zdecydowanie bliżej mu do Type-R niż do GTi. Hyundai i30N jest sztywny, koniec kropka. Przestawienie trybu jazdy w pozycję dla leniwca, czyli „ECO”, szczerze powiedziawszy niewiele wnosi w tym temacie.
Kilometry mijały, a ja zacząłem baczniej przyglądać się wnętrzu. Moją uwagę zwróciły zegary, które ku mej radości okazały się być analogowe. Odruchowo uśmiechnąłem się do siebie. Jasne, cyfrowe, nowoczesne wyświetlacze pokazałyby pewnie o wiele więcej informacji. Tylko że z nimi jest tak jak z aplikacjami w telefonie. Masz ich tuzin, a i tak używasz tylko jednej. Tutaj nie dość, że zegary były analogowe, dostały pewien bajer jak z BMW serii 5, E60. Mowa o pomarańczowych diodach, które pokazują w jakim stopniu wóz jest nagrzany, oraz o czerwonych, wskazujących czerwone pole.
„Zaskoczyły mnie natomiast dwie rzeczy. Pierwszą była przednia szpera, do której jedyne pasujące określenie jakie zdołałem dopasować brzmi: agresywna.”
Zanim się zorientowałem pomarańczowe kontrolki zgasły, a to oznaczało tylko jedno. Mogłem wdepnąć gaz w podłogę. Tak się złożyło, że przede mną ciągnął się jakiś maruder, któremu z całą pewnością nigdzie się nie spieszyło. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Fakt, że pan zrelaksowany pojawił się w prawym lusterku w mgnieniu oka nie powinien nikogo dziwić. W końcu to Hyundai i30N w wersji Performance. Czterocylindrowa, turbodoładowana dwulitrówka ma tutaj 280 koni i niespełna 400 Nm momentu obrotowego. W gwoli ścisłości, standardowy Hyundai i30N ma 250 koni i 353 Nm. Aż dziw bierze, że w ogóle potrzebne było więcej.
Zaskoczyły mnie natomiast dwie rzeczy. Pierwszą była przednia szpera, do której jedyne pasujące określenie jakie zdołałem dopasować brzmi: agresywna. I nie mam na myśli tego, że kierownica chciała wyrwać mi się z rąk. Po prostu czuć, że nie na darmo została tam zamontowana i intensywnie pracuje na premię swojego projektanta, próbując poskromić tony momentu obrotowego. Jednak drugie zaskoczenie przyszło w momencie, w którym zakończyłem manewr. Odpuściłem gaz, a wóz zrobił: BOOM, BOOM, BOOM !
„Strzela tak mocno i soczyście, że wprost nie posiadałem się ze zdumienia. Jakim cudem przeszedł te wszystkie głupkowate normy i regulacje, mające na celu mordowanie ducha prawdziwej motoryzacji? Do dziś nie mam bladego pojęcia.”
W porządku, to nie sam wóz tylko jego układ wydechowy. Strzela tak mocno i soczyście, że wprost nie posiadałem się ze zdumienia. Jakim cudem przeszedł te wszystkie głupkowate normy i regulacje, mające na celu mordowanie ducha prawdziwej motoryzacji? Do dziś nie mam bladego pojęcia. Ale przyznam Wam się do czegoś.
Rozmyślanie o tym fakcie przyćmiła inna myśl, która całkowicie wyparła z mojej głowy tę pierwszą. Zacząłem odczuwać pokusę ponownego wduszenia gazu w podłogę, a następnie odpuszczenia go z powrotem. BOOM, BOOM, BOOM!. Nie do wiary, pomyślałem. Jeszcze raz. BOOM, BOOM, BOOM! Po chwili przyłapałem się na tym, że od dłuższego czasu jadę w tym stylu. Bez żadnego racjonalnego powodu. Rzecz jasna ta zabawa nie miała sensu, ale na szczęście mój uśmiech na twarzy nie pozwalał rozsądkowi dojść do głosu. Błyskawicznie zacząłem nucić utwór Ryśka pt. „w życiu piękne są, tylko chwile…”. BOOM, BOOM, BOOM!
Przecież przy takiej mocy i takim momencie… nie ma opcji. Po prostu musi pluć przodem!
Po kilkunastu kilometrach udawania wokalisty Dżemu, gdy moja głęboko schowana dusza małego chłopca nacieszyła się strzelającym wydechem, postanowiłem udać się na autostradę. Tam okazało się, że ten silnik naprawdę daje radę. Jest muskularny i energii nigdy mu nie brakuje, choć w górnym zakresie obrotów potrafi dostać zadyszki. I to nie tak, że się męczy. Po prostu jednostki 2.0 TSi od Volkswagena mają tam o wiele więcej do powiedzenia. Ale nie ma tego złego, bo Niemcy powinni się od Koreańczyków nauczyć dwóch rzeczy.
Po pierwsze, testowany przeze mnie Hyundai i30N miał dwusprzęgłową skrzynię o skomplikowanej i niewiele mówiącej nazwie N DCT. Ale spokojnie, jej praca mówi sama za siebie. Jest błyskawiczna, zaś w trybie manualnym, biegi zmienia się jak w prawdziwej rajdówce. Zwalniasz, przód auta nurkuje, więc lewarek pchasz przed siebie i redukujesz. Przyspieszasz, tył auta siada, a Ty chcesz kolejny bieg, więc ciągniesz go do siebie. Wszystko zgodnie z zasadami motosportu. Niemcy zrobili to na odwrót i bez dwóch zdań powinni to jak najszybciej zmienić. Powinni także zaimplementować coś takiego jak „NGR” czyli „N Grin Shift”. To magiczny przycisk na kierownicy, po wciśnięciu którego wóz zamienia się na dwadzieścia sekund w potwora.
Najpierw dostajesz błyskawiczną redukcję. Ale taką, że aż trudno w nią w ogóle uwierzyć. Z szóstki w mgnieniu oka skrzynia wbija dwójkę. Trwa to dosłownie trzy i trzy dziesiąte pikosekundy, czyli tyle ile potrzebne jest przeciętnemu fotonowi na przebycie drogi jednego milimetra. A to dopiero początek, bo Hyundai i30N i tak w międzyczasie przestawia wydech w tryb „strzelać bez rozkazu”. Jakby tego było mało, znajduje on również chwilę, aby zrobić coś magicznego ze sterownikiem silnika, który siodła wszystkie 280 koni i przygotowuje je do akcji. Teraz auto tylko czeka na to, żebyście choć odrobinę musnęli pedał gazu. Niesamowitym zbiegiem okoliczności, tak jakoś się złożyło, przede mną pojawił się bardzo ciasny zakręt.
„Bez względu na to, jaki zakręt go czeka i na jakim aktualnie biegu zatrzymała się skrzynia. Można wdusić gaz w podłogę, a on i tak zrobi swoje. A na końcu przyklaśnie Wam jeszcze swoim uroczym BOOM, BOOM, BOOM! „
W pierwszej chwili spodziewałem się, że w trybie „floor it” przednia oś nie ogarnie i wypluje przodem. Nawet nie macie pojęcia jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Hyundai i30N bez marudzenia i zbędnego dramatyzmu wykonał moje polecenie. A następnie kolejne i kolejne. Idealnie. Po prostu szok. Nie mam pojęcia jak ten samochód to robi, ale nie wykazuje żadnej podsterowności. To zjawisko po prostu w nim nie występuje. Zamiast tego tnie zakręty niczym samurajska katana. Precyzyjnie, a co ważniejsze, skutecznie. Bez względu na to, jaki zakręt go czeka i na jakim aktualnie biegu zatrzymała się skrzynia. Można wdusić gaz w podłogę, a on i tak zrobi swoje. A na końcu przyklaśnie Wam jeszcze swoim uroczym BOOM, BOOM, BOOM! Prawdziwy wojownik.
Tak go właśnie zapamiętałem. I myślę, że tak Koreańczycy chcieliby abyście go zapamiętali i Wy. Nie jako szybszego Golfa GTi ani klona Civic’a Type-R. Hyundai i30N to prawdziwy uliczny fighter, który udowadnia, że słowa „Hyundai” oraz „ostry” mogą występować w jednym zdaniu. I choć zazwyczaj to właśnie przymiotnik „ostry” nadaje kolorków całej sytuacji, w tym przypadku jest zupełnie na odwrót. Może nie w przypadku jego cywilnej odmiany. Ale jeżeli macie do czynienia z wersją Performance, a dookoła Was gdzieniegdzie majaczą loga „N”, nie oczekujcie miękkiej gry. Nawet nie wiecie, jak cholernie się cieszę, że nie potrafię ludziom odmawiać.
Prowadził Grzegorz Chęciński,
tuningował Mateusz Kania.
Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.
Specjalne podziękowania dla autora zdjęć: Czeska Fotografia,
oraz dla salonu Renault-Hyundai Keller w Gliwicach.
Garaż Hyundai’a