Cobra i Mustang. Gdy auto nie nadąża za swoją nazwą.

Logo Cobra, czyli jadowity Mustang, to dziś ikona amerykańskiej motoryzacji. Lecz nie zawsze tak było...

Ażeby jednak zrozumieć tę odważną tezę postawioną w nagłówku, należy przyjrzeć się, a jakże, rysowi historycznemu. Aby tego dokonać, cofnijmy się do początku lat 60-tych, dokładnie do roku 1962. Wtedy to, pewien Amerykanin zdecydował się założyć działalność gospodarczą. Jako zawodowy kierowca wyścigowy, wszedł w posiadanie pokaźnej ilości gotówki. Jako człowiek biznesu zaś, postanowił ów aktywa zainwestować, gdyż jak wiadomo, pieniądze muszą na siebie pracować. W prężnie rozwijającej się gospodarce amerykańskiej lat 60-tych, nie było chyba lepszej lokaty kapitału, niż otwarcie firmy. Ów kierowcą był nie kto inny jak Carroll Shelby. Stworzył on przedsiębiorstwo pod szyldem Shelby American, które już w 1962 r. wypuściło na świat swoje pierwsze dziecko. Shelby American Cobra, gdyż tak brzmi pełna nazwa małej wyścigówki, dziś można nazwać mianem jednego z najbardziej legendarnych i rozpoznawalnych aut na świecie.

Przepis na nie, był banalnie prosty. Lekkie, malutkie nadwozie zaprojektowane przy współudziale brytyjskiego AC Cars, w które wciśnięto mocarną V8-kę Forda. Ogromna moc, napęd na tylną oś i brak jakichkolwiek systemów bezpieczeństwa. Czysta, purystyczna motoryzacja, nieskrępowana absolutnie żadnymi zasadami BHP. Nic zatem dziwnego, iż Cobra po dziś dzień uznawana jest za kwintesencję auta sportowego. Lecz to był dopiero początek historii logo Cobra.

Albowiem zaledwie trzy lata później, Carroll Shelby postanowił odrobinę stuningować Mustanga. Do seryjnego Forda wpakował trochę części obrandowanych logo Cobra, a z połączenia tychże wyszła kolejna ikona amerykańskiej motoryzacji. Shelby Mustang GT350. Tajemnicą poliszynela było, iż GT350 bazował w dużej mierze na Cobrze. Co więcej, szybko rozeszła się także informacja, iż składany był do kupy w dokładnie tym samym miejscu, co oryginalna Cobra. Nic więc dziwnego, iż większość osób zaczęła używać słów „Shelby” oraz „Cobra” wymiennie, jako określenie jednego i tego samego auta.


Biznes nabiera rozpędu…

Na kolejne, legendarne wcielenie Cobry nie trzeba było czekać długo. W 1968 roku pojawił się Mustang Cobra Jet, wyposażony w 335 konną jednostkę V8 o pojemności siedmiu (7.0!) litrów. Moc podawana na papierze była jednak daleka od faktycznej. Mówi się, że realnie silnik ten generować mógł nawet 410 KM, co jak na końcówkę lat 60-tych było absolutną pierwszą ligą. Ażeby jeszcze bardziej rozgrzać emocje fanów, w 1970 r. Ford wypuścił Mustang’a Mach 1, wyposażonego w to samo serce o pojemności 428 kubików, które siedziało w Cobrze Jet. Następnie, Mustang Mach 1 trafił na ekrany kin w produkcji pt. Gone in 60 Seconds z 1974 r. Oczywistym zatem stał się fakt, iż logo Cobra na stałe wpisało się w umysły fanów i klientów. Jako synonim osiągów, mocy i kunsztu inżynierskiego Carroll’a, Cobry stały się obiektem pożądania szeregu pokoleń.

Niemniej jednak, gdy Carroll Shelby postanowił zakończyć produkcję samochodów, wydał pewne oświadczenie. Zawarta w nim była informacja, iż nigdy więcej nie powstanie żadne auto z logo Shelby ani Cobra. Samemu Fordowi się to nie do końca podobało. Zdawał sobie sprawę jak logo Cobra nabiera na sile. Jak głęboko zakorzenione jest w głowach ludzi. Z tego powodu, czystym marnotrawstwem wydawało się zaprzepaszczenie wypracowanej dźwigni marketingowej. I o ile wedle prawa w istocie nie mógł sprzedawać Mustangów z logo Shelby, o tyle sama Cobra nie była związana prawami autorskimi. Z tego też powodu, Ford długo się nie zastanawiając, postanowił wprowadzić pierwszą Cobrę do oficjalnej, seryjnej produkcji, wykorzystując jej potencjał i korzenie w pop kulturze. I tak, zgadza się, pierwszą. Albowiem w teorii nigdy przedtem, żaden Mustang nie był sprzedawany pod nazwą Cobra.

Cobra

Look at it, it’s yellow like a chicken!

Co prawda w praktyce, szereg modeli od GT350 po Mach’a 1 mianem Cobry było nazywane, lecz to niejako „przydomki” nadawane im przez miłośników marki. Pierwszy oficjalny Mustang Cobra pojawił się dopiero jako druga generacja Mustanga, której premiera przypadła na rok 1974. Najlepsze w tej kuriozalnej sytuacji było jednak to, iż Mustang Cobra z 1976 roku nazwany został przez Forda jako Cobra II. Wyobraźcie sobie zdziwienie i konsternację klientów. Formalnie, nie istnieje Mustang Cobra I. Istne szaleństwo. Jednakże Ford zrobił to z czystą premedytacją. Należy zrozumieć, do czego ów logo było Fordowi potrzebne. Cobra II była dla Forda tym, czym powietrze staje się dla tonącego. W obliczu potężnego kryzysu paliwowego jaki nawiedził Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, latom 70-tym daleko było do określenia mianem „tłustych”. Galopujące ceny paliw oraz ruchy pro ekologiczne wymuszające na ustawodawcach nowe przepisy dotyczące emisji spalin, skutecznie zarzynały wszelkie przejawy zamiłowania do mocnych, masnych, amerykańskich V8-ek.


Zmiana perspektywy.

Jak zapewne pamiętacie z lekcji historii… a nie, przepraszam. W szkole nie uczą o tym co rzeczywiście istotne. Zatem mam nadzieję, że po prostu gdzieś już z terminem wielkiego kryzysu naftowego lat 70-tych XX w. się spotkaliście. Jednym z pokłosi ów kryzysu było całkowite przestawienie myślenia i postrzegania motoryzacji w oczach zarówno konsumentów jak i producentów. Poprzednie dziesięciolecia przyzwyczaiły zarówno jednych jak i drugich do tego, iż tworzymy i sprzedajemy auta takie, jakie klienci życzą sobie kupować. Mają być mocne, bo ludzie chcą poczuć wiatr we włosach. Muszą mieć ogromny silnik, bo wyłącznie mleko i sok występuje w pojemnikach o wielkości dwóch litrów. Mają być także proste, bo duże, niewysilone i nieskomplikowane jednostki są po prostu bezawaryjne i idiotoodporne. Ilość spalanego przez nie paliwa z kolei, ma wpływ wyłącznie na konieczność montażu większego zbiornika gdzieś za tylną kanapą.

W końcu benzyna była tania jak barszcz, a wirusowe zapalenie mózgu zwane ekologizmem nie zdążyło jeszcze opanować wystarczającej liczby mieszkańców planety Ziemia. Z tych wszystkich powodów, amerykańskie krążowniki lat 50-tych i 60-tych do dziś budzą szacunek. A spośród nich, jednymi z najbardziej pożądanych były właśnie te, które nosiły znaczek Cobra. Uosobienie amerykańskiego snu, wolności oraz nieskrępowanej radości z życia, opakowane w kilkaset kilogramów blachy i posadzone na kołach. Początek lat 70-tych odwrócił jednak sytuację o 180 stopni. Wielkie, mocarne V8-ki, nawet jeżeli były dalej sprzedawane, stawały się cieniem dawnej świetności. Sztucznie ograniczane ilości mocy wyciągane z litra pojemności doprowadzały do absurdów pokroju jednostek o mocy 150 koni i sześciu litrów pojemności. A wszystko to, żeby zachować chociaż wyjątkowy charakter pracy wolnossącego silnika V8.

(…) wyłącznie mleko i sok występuje w pojemnikach o wielkości dwóch litrów.

Niestety, tego typu zabiegi bardzo szybko spotkały się z falą sprzeciwu zwłaszcza ze strony środowisk pseudo – ekologicznych. W efekcie czego, nie znając jeszcze technologii turbodoładowania na szeroką skalę, producenci zmuszeni byli zwyczajnie zmniejszać pojemność swoich aut. Osłabiając je, dostosowywali się zarówno do wymogów prawnych, jak i drastycznych podwyżek cen ropy. W tym nowym, post-kryzysowym świecie nie było miejsca na wielkie, warczące, jadowite Cobry, jakie znali doskonale fani Ford’a i Shelby’iego. Niemniej jednak, samo logo Cobra budziło spore wypieki na twarzy. Dlatego Ford, pragnąc uratować swoją największą ikonę, czyli Mustang’a, wpadł na genialny pomysł. Wprowadził wcześniej wspomnianą Cobrę II, jako specjalną wersję Mustang’a drugiej generacji. Jak nietrudno się domyślić, logo Cobra w tym wydaniu nie niosło nic poza odrobiną naklejek i dodatkowych emblematów.


Dobra historia, nigdy się nie starzeje.

W swojej najmocniejszej odmianie z 1977 i 1978 r., Cobra II z pięciolitrowej V8-ki wyciskała żałosne 140 KM. Powtórzę to jeszcze raz, ażeby dobrze wybrzmiało. 5,0, słownie pięć litrów i 140, słownie sto czterdzieści, koni mechanicznych. Czyli jakieś 28 KM z jednego litra pojemności. Były także oferowane jednostki 2,8 l V6 czy 2,3, lecz pozwólcie, że po prostu nie będę kopał leżącego. Albowiem jak sami widzicie, legenda amerykańskiej motoryzacji została ośmieszona, sprowadzona do parteru, opluta i porzucona w rynsztoku. Samo logo Cobra było niezbędne. Tylko w taki sposób Ford mógł uargumentować, dlaczego ktokolwiek miałby kupować Mustang’a, a nie, rozpychające się łokciami na rynku amerykańskim, tak zwane importy. Czyli Hondy, Toyoty, Nissany czy Mitsubishi. Mniejsze, oszczędniejsze, bardziej dopracowane i lepsze, w zasadzie pod niemal każdym względem. Niemal, bowiem nie miały tego, czym mogła pochwalić się Cobra II. Historii.

Trzecia generacja Mustang’a, jedynie przyklepała kolejną warstwę ziemi na grobie dawnej Cobry. W zasadzie Cobra, jako uosobienie męskości i hartu ducha, umarła. Pogrzebana i zapomniana, stała się wyłącznie pakietem stylistycznym, składającym się z jakichś durnych nalypek za garść miedziaków. Prawdziwe odrodzenie, logo Cobra przeżyło dopiero dziesiątki lat później, wraz z nadejściem wersji Shelby GT500 Mustang’a piątej generacji. Wbrew pozorom, to dobitnie pokazuje, jak głęboko w sercach maniaków motoryzacyjnych siedzi pamięć po schyłku lat 60-tych. Po czasach, w których Ameryka rzeczywiście była Wielka. I to przez duże „Wu”. Szczerze mówiąc, głęboko wątpię, czy jakiekolwiek inne logo, byłoby w stanie dokonać tego samego, co Cobra. Zakorzeniona w umysłach i duszach prawdziwych petrolhead’ów, niczym Feniks wstała z grobu. Pomimo śmierci farmakologicznej, udało jej się podnieść z kolan i błyskawicznie rzucić do galopu. Kąsząc, gryząc i udowadniając raz na zawsze, jak ogromna moc tkwi w historii, zapisanej w ludzkich sercach.

Prowadził Mateusz Kania.
Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.

Źródło zdjęć: Wheelsage
Garaż Ford’a

Garaż Shelby

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Dużo nowości, wystarczy wybrać.