Gorączka złota i brzydkie kaczątko.

Producenci potrzebowali wozów, które skupią uwagę klientów na ich marce. Wywołają niepohamowaną wręcz potrzebę kupna auta Hondy czy Toyoty u potencjalnych zainteresowanych. I do tej grupy chciał również dołączyć Volkswagen.

Kontynuując rozważania na temat coupe z lat 90-tych przyszła mi na myśl pewna historia z Ameryki. Otóż w połowie XIX wieku w Ameryce Północnej najbardziej zasiedlonymi obszarami były wschodnie oraz północne części kontynentu. Środkowe, a tym bardziej zachodnie Stany w zasadzie leżały odłogiem i dopiero czekały na zasiedlenie. Powtórne, bowiem dotychczas mieszkali tam Indianie. Rzecz jasna stwierdzenie, że leżały odłogiem ma tyle wspólnego z rzeczywistością co wróżki i krasnoludki. Niemniej jednak oznaczało ono, iż białe twarze nie zdążyły wtedy jeszcze odpowiednio zagospodarować tych terenów.

Wszystko zaczęło się w połowie XIXw. Otóż podczas budowy jednego z tartaków na terenie dzisiejszej Californi pewien robotnik dostrzegł w rzece samorodek złota. Rzecz jasna nie należał on do tej grupy ludzi, którzy potrafią utrzymać tego rodzaju informacje w tajemnicy. Nietrudno się zatem domyślić, iż w ciągu dosłownie kilku dni, a pamiętać należy, że XIX wiek nie obfitował w szczególnie mocno rozwiniętą sieć Wi-Fi, cały świat oszalał na punkcie Californi. Rozniosła się bowiem plotka, jakoby właśnie na zachodnim wybrzeżu U.S. złoto dosłownie samo pchało się ludziom w ręce. Powstawały absurdalne historie pokroju pól złota, gdzie samorodki miały ponoć wystawać bezpośrednio z ziemi i tylko czekać, aż ktoś je zbierze.

Warto sobie w tym momencie powiedzieć, że to nie do końca tak, jakby cała akcja z tą kalifornijską gorączką złota była wielką bańką spekulacyjną, jak byśmy to dziś określili.

Owszem, złoto niejednokrotnie udawało się znaleźć, jednak wyłącznie nielicznym. Jednym z największych, cichych zwycięzców całej tej popapranej sytuacji był niejaki Samuel Brannan. Gość żył sobie w ówczesnej Californi, a dokładnie w San Francisco. Był kupcem czy też handlarzem, choć po prawdzie dziś prawdopodobnie nazwalibyśmy go spekulantem giełdowym. Najpierw bowiem, wykupił on wszystkie przedmioty w okolicy, które byłyby przydatne w poszukiwaniach rzeczonych kruszców szlachetnych. Następnie jeszcze bardziej podburzył całą okoliczną ludność i podsycił ich nadzieje związane ze złotem. Rzecz jasna, silnie wyolbrzymiając ilości dosłownie leżące na ziemi i czekające aż ktoś je zbierze. Jak nietrudno było się domyślić, ludzie wprost oszaleli na wieść o potencjalnym bogactwie i ruszyli masowo szukać swojej nowej, lepszej przyszłości. Czy Samuel sam rzeczywiście cokolwiek znalazł? Otóż nie. On miał zupełnie innego asa w rękawie.

Corrado

Jak zapewne się domyślacie, do kopania w poszukiwaniu złota przydatne mogą stać się narzędzia takie jak łopaty, kilofy, sita, grabie i tak dalej. Czujecie już bluse’a prawda? Brannan wykupił cały ten stuff, niemiłosiernie napompował popyt, a następnie zbił fortunę jako monopolista i wyłączny posiadacz tego rodzaju przedmiotów w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. I jeżeli dotarliście do tego punktu, zapewne zachodzicie w głowę, co u licha wspólnego ma historia gościa, który dorobił się na sprytnej sztuczce psychologicznej i dźwigni ekonomicznej z VW Corrado, którego zdjęcia zapewne z nudów już przejrzeliście. Otóż, aby zrozumieć całą historię z Corrado, należałoby cofnąć się do poprzednich dwóch wpisów, zarówno o Prelude jak i o Celice. Z nich bowiem dowiecie się o zapoczątkowanej „gorączce show-carów”, które zaczynały wyrastać niczym grzyby po deszczu.

Producenci potrzebowali wozów, które skupią uwagę klientów na ich marce. Wywołają niepohamowaną wręcz potrzebę kupna auta Hondy czy Toyoty u potencjalnych zainteresowanych. I do tej grupy chciał również dołączyć Volkswagen.

Jednakże Niemcy poszli odrobinę inną drogą, niż reszta producentów. I w przeciwieństwie do konkurencji, nie zdecydowali się tworzyć swojego auta od podstaw. Postanowili oni stworzyć wóz na bazie istniejącej konstrukcji. W taki oto sposób na bazie Golfa powstało właśnie Corrado. Nie było ono jednak tak krzykliwe, ostentacyjne i pretensjonalne jak jemu podobni. Starało się raczej imponować techniką, perfekcyjną inżynierią i dbałością o najmniejsze detale. Pieczołowicie zabezpieczone przed korozją nadwozie oraz podwozie. Technologiczne smaczki pokroju aktywnego spoilera czy niestandardowe rozwiązania pokroju początkowo silnika doładowanego sprężarką „G60”. W późniejszych latach zaś, nietypowe rozwiązanie łączące zalety silnika V6 oraz I6. Wszystko to miało skłonić ówczesnych klientów do zakupu tego wyjątkowego… Golfa.

Niestety, VW odrobinę przeszacował możliwości Corrado.

Corrado

Bowiem zarówno wewnątrz jak i z zewnątrz, wyglądał jak krzyżówka Passata oraz Golfa.

Owszem, pod spodem kryły się najnowsze nowinki technologiczne i zaawansowana inżynieria. Jednakże determinowała ona stosunkowo wysoką cenę w porównaniu do konkurencji.

Corrado

Efekt tego był taki, że choć z technicznego punktu widzenia Corrado stał się majstersztykiem, okazał się sprzedażową klapą z wynikiem niespełna stu tysięcy sprzedanych egzemplarzy. VW niczym Samuel, chciał na fali sportowych coupe sprzedać również swojego show-car’a, jednak poszedł odrobinę na łatwiznę. Nie zdecydował się na wyjście ze strefy komfortu, na próbę odkrycia nowego, nieznanego potencjału.

Corrado

Zamiast tego, starał się wykorzystać dotychczas już znaną konstrukcję i jedynie dopakować ją gadżetami, a następnie sprzedać za wielokrotność wartości zwykłego Golfa.

Problem jednak polegał na tym, że jego produkt nie robił aż takiego wow jak konkurencja. I w przeciwieństwie do łopat Samuel’a, Corrado nie był czymś niezbędnym. Niezbędnym był za to Golf, który bił kolejne rekordy sprzedażowe z roku na rok. I mam wrażenie, że VW perfekcyjnie wykorzystał Corrado do pompowania sprzedaży Golfa, który również otrzymywał techniczne bajery, takie jak słynna VR-szóstka.

Corrado

Jego historia przypomina mi również bajkę o brzydkim kaczątku. Dziś, niespełna trzydzieści lat po zakończeniu produkcji, stał on się prawdziwym youngtimer’em i białym krukiem, szczególnie w wersji z silnikiem VR6. Jednostką, która notabene później trafiła do kolejnych generacji VW, jednak nie była wystarczającym argumentem dla ówczesnych klientów VW. Dzięki temu, że niewiele osób go chciało, dziś wyrósł na prawdziwego łabędzia. Cenionego i poszukiwanego wśród kolekcjonerów oraz miłośników głównie ze względu na fakt, iż jest tak rzadki. I poszukując informacji na temat Corrado natrafiłem na opinie, jakoby problemem, podobnie jak w przypadku Phaetona, był niewłaściwy znaczek na grillu. Niejednokrotnie spotykałem się z poglądem, iż gdyby auto sprzedawane było z logo Audi, oraz napędem na cztery koła, prawdopodobnie odniosłoby o wiele większy sukces. Tego już się nigdy nie dowiemy. Lecz mam prawo przypuszczać, że odpowiednio nazwany, rzeczywiście mógłby dokonać to, czego mu się nie udało.

Prowadził Mateusz Kania.
Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.

Źródło zdjęć: Wheelsage
Garaż Volkswagen’a

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Dużo nowości, wystarczy wybrać.