„(…) Grzegorz wprawdzie napisał co nieco na temat danych nowego Ferrari 296 GTB. Coś o mocy, coś o dodatkowych silnikach elektrycznych i wartościach przyspieszenia. Ja jednak pójdę zupełnie inną drogą (…)”
Film „Back to the Future”, czyli tłumacząc na nasze „Powrót do przyszłości”, był i w zasadzie wciąż jest moim ulubionym filmem. I pomimo, że owa produkcja ma już swoje lata, zaś efekty specjalne w niej zawarte są mocno niedzisiejsze, bardzo ją cenię ze względu na przygodę i historię w niej zawartą. Nie chcąc spoilerować ewentualnych szczegółów tym z Was, którzy jeszcze jakimś cudem nie oglądali tego filmu powiem jedynie, że cała fabuła kręci się wokół gościa imieniem Marty. Ów Marty przez podjęcie kilku różnorakich decyzji trafił do zupełnie innej, dziś nazwali byśmy ją alternatywną, rzeczywistości. I odnoszę dziwne wrażenie, że dzisiejsi producenci samochodowi, także z przeróżnych powodów zagubili się chyba w zupełnie innej rzeczywistości.
Otóż jeszcze całkiem niedawno poszczególne marki samochodowe robiły to, czego od nich oczekiwano. Po prostu produkowały samochody. Środki transportu, które miały spełniać podstawowe wymagania stawiane przed nimi przez ludzi, którzy płacili owym producentom za ich produkt. To dosyć zdrowy układ, albowiem obie strony tej umowy wychodziły finalnie zadowolone z transakcji. Producent, który dostawał pieniądze w zamian za owoce swojej pracy oraz konsument, który w zamian za plik zielonych otrzymywał produkt, na którym mu zależało. W związku z rosnącą konkurencją poszczególne marki starały się oferować swoim klientom co raz więcej, co raz ciekawszych rozwiązań. Rzecz jasna powstawały modele praktyczniejsze, ładniejsze czy lepiej wyposażone. Lecz najcenniejszą wartością, która poszukiwana była przez co wybredniejszych konsumentów była unikalność i charakter. Jako że zdrowy układ producentów z klientami zakładał zaspokajanie potrzeb tych drugich, zaczęto dodawać poszczególnym samochodom ładunek emocjonalny. Który finalnie przekładał się na ich unikatowy charakter.
Stety bądź też niestety, charakter jest wartością trudnomierzalną.
Nie istnieje w fizyce jednostka, którą moglibyśmy przypisać do charakteru czy emocji. Nie występują litry, tony ani lumeny charakteru. Jednak ów niepoliczalna wartość dodana, związana jest wprost z cechami, które reprezentuje dany samochód. I o ile dzisiejszy konsument przeciętny zwraca uwagę na bajery i błyskotki, których tony (dosłownie) montuje się w obecnie oferowanych modelach, o tyle niegdyś klienci poszukujący charakteru w samochodach zwracali uwagę na zupełnie inne jego aspekty i podzespoły.
Nie będzie raczej dla nikogo zaskoczeniem, iż główne skrzypce w nadawaniu charakteru gra silnik. To odpowiednio zaprojektowana i skonstruowana jednostka napędowa jest jego głównym katalizatorem. To właśnie od niej zależy czy do naszych zmysłów docierają pozytywne czy też raczej negatywne bodźce. I to właśnie od niej zależy w jaki sposób nasze ciało odbiera przenoszone przez nadwozie, podłogę oraz fotel wibracje, będące skutkiem spalania mieszanki paliwa oraz powietrza. To na konstrukcji silnika, zwłaszcza kształcie komór spalania oraz charakterystyce układu dolotowego oraz wydechowego, spoczywa odpowiedzialność za dźwięk dobiegający do naszych uszu.
Znamienitym przykładem jest tutaj Lexus LFA, do którego projektowania zaprzęgnięto szereg specjalistów od instrumentów muzycznych. Stworzenie bowiem niesłychanie wyciszonego wnętrza nie jest szczególnie wymagające. Wystarczy obłożyć kabinę tonami (ponownie, dosłownie tonami) mat wygłuszających, prawidłowo dopasować uszczelki w oknach i voila. Jednak zaprojektowanie maszyny, która jest w stanie pobudzić nasze emocje za pośrednictwem odpowiedniego doboru ilości cylindrów, ich układu, oraz sposobu w jaki oddaje zarówno moc jak i brzmienie to nie lada wyczyn.
Widzicie, jeszcze nie tak dawno producenci przykładali wielką wagę do sposobu, w jaki jednostka napędowa pracuje. Pamiętacie te czasy, w których wykonywano test stojącej monety na V-dwunastce czy V-ósemce?
Robiły to wszystkie marki od Mercedesa przez BMW czy Lexus’a na Rolls Royce skończywszy. Ponieważ zależało im na stworzeniu silnika, który będzie wyrafinowany, gładki i bezwibracyjny. Albowiem to na tym zależało klientom luksusowych limuzyn. A pamiętacie, jak wszyscy producenci w swoich spotach reklamowych czy prezentacjach chwalili się dźwiękiem wydechu? Pięciocylindrowy Focus RS, bokser w Imprezie STi, V-ósemki w amerykańskich krążownikach czy przepięknie śpiewające V-dwunastki w Ferrari? Ja też to pamiętam.
Tylko, że tak robiono do niedawna. Z jakiegoś powodu, świat poszedł w zupełnie innym kierunku. Nagle wielkie, mądre głowy zasiadające na wysokich, rządowych stołkach doszły do wniosku, że silnik spalinowy jest największym złem, jakie mogło spotkać naszą błękitną kulkę. Z bliżej niezrozumiałych dla mnie powodów, niemal wszystkie rządy świata zachodu, ni z tego ni z owego, zaczęły wmawiać ludzkości, że diabelski pomiot zwany silnikiem spalinowym należy jak najszybciej wymazać z kart historii. Od jakiegoś czasu niezmiernie zależy im na tym, żeby owe plugastwo uśmiercić i jak najszybciej przejść na nowoczesne, piękne, dziewicze, cudowne i nieskazitelnie czyste rozwiązania, czyli silniki elektryczne.
Dalszą historię zapewne już znacie. Moda na ekologiczne panele fotowoltaiczne, kawę z mlekiem sojowym, koszulki z bambusa i buty z recyklingu.
Kolejne grupy społeczne starające odnaleźć się pośród środowisk w pracy, szkole czy na studiach, próbujące przystosować się do nowego, zielonego myślenia. Któż bowiem o zdrowych zmysłach chciałby, żeby przez jego uturbionego Golfa umierały słodkie, bielutkie niczym konwalie misie polarne? I chociaż tak do końca nie chodzi tu o samochody elektryczne, to w zamyśle przyszłości owe środki transportu mają być wyłącznie kapsułami, którymi przewozi się ludzi oraz dobra nieożywione z punktu A do B. Bez zbędnych ceregieli obciążających klimat naszej Matki Ziemi. Substytuem emocji, które dotychczas towarzyszyły samemu procesowi prowadzenia będzie telewizor, czy jakieś inne centrum rozrywki. Prowadzenie auta dziś jest passe. Jest niebezpieczne. Nie dość, że truje pingwiny, to powoduje powodzie, klęski żywiołowe i pożary w Australii. A na domiar złego morduje dzieci oraz staruszki na pasach. Widzicie, dochodzimy do punktu stycznego powyżej opisanej sytuacji, w której obecnie się wszyscy znajdujemy oraz charakteru w samochodach.
Takie firmy jak Ferrari nagle znalazły się w odrobinę niezręcznej sytuacji. I kompletnie nie dziwi mnie fakt, że czują się zagubione.
Niczym nasz bohater „Powrotu do Przyszłości” trafiły do miejsca i czasu, w którym niemal nikogo już nie interesuje prowadzenie samochodu czy przepiękny sopran wydobywający się gdzieś z okolic deski rozdzielczej, przerywany na moment zmianą biegu aby silnik mógł nabrać powietrza i ponownie wydać z siebie kolejne tchnienie. Dziś liczy się wyłącznie jak wiele dwutlenku węgla wydobywa się przy każdym takim tchnieniu. Czy dwa z czterech cylindrów potrafią obyć się bez dostarczania im paliwa i czy system infotainment wewnątrz ogarnia Wi-Fi na tyle szybko, żeby pasażerowie bez przeszkód mogli obejrzeć następny odcinek jakiejś telenoweli na Netflixie.
Dwa zdania wcześniej użyłem sformułowania niemal, bo rzecz jasna wciąż istnieje garstka ludzi takich jak my. Którzy cenią sobie swoją wolność, wiatr we włosach i którzy niespecjalnie zainteresowani są lampką na lusterku, która świeci się za każdym razem gdy coś się dzieje. Wciąż po tym świecie chodzą osoby, które mają benzynę we krwi. Zaś to na czym zależy im w samochodzie to czysta, szczenięca i niczym niezakłócona radość z jazdy. Niestety co raz bardziej jesteśmy wypychani na margines, bo przekaz płynący do uszu większości jest jednoznaczny. Albo idziesz ścieżką, którą rysuje główna narracja albo nie ma dla Ciebie miejsca w tym nowym, czystym świecie. Czy tam ładzie. I idę o zakład, że doskonale rozumieją to firmy takie jak Ferrari, które z całą pewnością marzą o budowaniu krzyczących niczym ranny wilk V-dwunastek, a następnie zarabianiu na nich odpowiedniego ekwiwalentu w postaci gotówki. Niestety tego nie robią. Bo zwyczajnie nie mogą.
I nie chcę tutaj nikogo usprawiedliwiać, ale spójrzcie na to wszystko obiektywnie. Na żywiołowe, rysujące uśmiech od ucha do ucha silniki w dzisiejszym świecie zielonej motoryzacji po prostu nie ma miejsca.
I tak samo jak Toyota czy Opel, tak Ferrari musi kombinować i szukać złotego środka. Pomiędzy robieniu dobrze tym, którzy decydują o porządku tego świata, a zadowalaniu swoich prawdziwych klientów, którzy pragną emocji i charakteru. I przypuszczam, że właśnie dlatego Włosi z Maranello wsiedli do swojego wehikułu czasu, aby przenieść się w przeszłość. Dokładnie do roku 1957, w którym to po raz pierwszy pojawiła się jednostka V6 w stajni Ferrari. Jasne, że doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nie była to jednostka przeznaczona do samochodów osobowych, ale do wyścigowego Dino 156 F2. Jednak los pisze nam różne, niekiedy niezwykle zagmatwane scenariusze. Otóż splot pewnych wydarzeń w Ferrari, m.in. śmierć syna Enzo sprawił, że pojawił się drogowy pojazd Ferrari z silnikiem V6. I wiem, że ówcześnie Enzo zabraniał komukolwiek nazywać go mianem Ferrari. Tylko że Dino pochodziło od ksywki zmarłego w 1956 roku syna Enzo, Alfredo Ferrari.
I chyba właśnie dlatego Ferrari zdecydowało się na ponowne podjęcie podobnego kroku i odkopanie pomysłu na silnik V6 sprzed niemal siedemdziesięciu lat.
Będę z Wami szczery. W tym miejscu Grzegorz wprawdzie napisał co nieco na temat danych nowego Ferrari 296 GTB. Coś o mocy, coś o dodatkowych silnikach elektrycznych i wartościach przyspieszenia. Ja jednak pójdę zupełnie inną drogą, bowiem te dane możecie znaleźć na setkach stron internetowych poświęconych motoryzacji. Ja zostawię Was jedynie z pewną myślą. Motoryzacja i świat samochodów z charakterem jest dziś w cholernie trudnej sytuacji. Dlaczego tak sądzę? Bo siedemdziesiąt lat temu Enzo Ferrari zwykł mawiać, że żaden samochód bez silnika V12 nie jest godzien nosić miana znaczka Ferrari.
Jednak śmierć jego syna, jego dziecka sprawiła, że się przełamał. Pomimo konfliktu z jego wewnętrznym przekonaniem w stosunku do silników V6, zlecił ukończenie Ferrari Dino. Dziś, siedemdziesiąt lat później, Ferrari ponownie jest w bardzo trudnej sytuacji. Rzecz jasna 296 GTB bez względu na wszelkie prześmiewcze komentarze to pełnoprawne, stuprocentowe Ferrari. Jednak mam wrażenie, że stworzone zostało z rozpaczy i tęsknoty. Bo dziś ponownie jak przed laty, dziecko umiera im na rękach. I tak jak siedemdziesiąt lat temu, nie mogą na to absolutnie nic poradzić.
Prowadził Grzegorz Chęciński,
tuningował Mateusz Kania.
Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.
Źródło zdjęć: Wheelsage
Garaż Ferrari