Pamiętacie z dzieciństwa bajkę pt. „Brzydkie kaczątko”, prawda? Zatem teraz poznacie jej amerykańską wersję, w której główną rolę gra Pontiac Trans Am.
Na początek jednak, przypomnę Wam oryginalną treść baśni spisanej przez Hans’a Christian’a Andersen’a. Na wypadek, gdyby Wasze dzieciństwo ginęło pomału w odmętach Waszej pamięci. Ów bajka opowiada o historii pewnego pisklęcia kaczki, które wykluło się pośród rodzeństwa. W przeciwieństwie jednak do swych braci, żółciutkich i uroczych, cechowało się szaro brunatnym upierzeniem sprawiającym, że nikt nie chciał mieć z nim do czynienia. Pierwsze były ptaki, które odtrącały je, pomiatały nim i dziobały. W końcu nawet matka, która początkowo starała się kochać pisklę jak swoje, odwróciła się od niego. Nie mogła ona znieść wstydu, że wykluła tak paskudną kreaturę. Brzydkie kaczątko postanowiło poszukać swojej własnej drogi i trafiało co i rusz na inne stworzenia, które szydziły z niego i wyśmiewały się.
W międzyczasie nasz bohater ujrzał wzbijające się w powietrze łabędzie, które wołały, aby z nimi poleciał. Ten jednak, ze wstydu oraz w obawie przed kolejnym odrzuceniem, postanowił pozostał sam, na pustym i zimnym jeziorze. Gdy przyszła zima, od śmierci głodowej uratował go pewien mężczyzna, który wydobył biedaka z zamarzniętej wody, która skrępowała jego ruchy. Zabrał ledwo żywe pisklę do domu jednak finalnie, także i tam nie udało mu się znaleźć przyjaciół. Strach przed odrzuceniem i kolejnymi kpinami sprawił, że kaczątko wolało przymierać głodem w szuwarach, omal nie zamarzając podczas długiej i srogiej zimy. Gdy jednak śnieg stopniał, a woda jego ulubionej sadzawki przybrała przyjemną temperaturę, brzydkie kaczątko ponownie spotkało łabędzie. Już wcześniej, w głębi ducha czuło, że coś łączy je z tymi królewskimi ptakami. Nie mieściło mu się to jednak w głowie. Jakim niby cudem tak okropne stworzenie, może mieć cokolwiek wspólnego z uosobieniem piękna i doskonałości?
Kaczka. To maks, co może z ciebie być.
Zanim jednak opowiem Wam dalszą część historii, którą większość z Was zapewne doskonale zna, pozwólcie, że przejdę do tytułowego Pontiac’a. Gdy cofniemy się do lat 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku, dostrzeżemy dość wyraźną różnicę pomiędzy amerykańskim, a europejskim światem motoryzacji. Mam tutaj na myśli moce osiągane przez tamtejsze samochody. Niejednokrotnie trzysta, czterysta koni w amerykańskich krążownikach, były wartościami spotykanymi na porządku dziennym. Brało się to z tego, iż podobnie jak w Europie, także i Ameryka, zaczynała swoją przygodę od niewielkich, czterocylindrowych konstrukcji. W przeciwieństwie jednak do osadników ze Starego Kontynentu, Jankesi doszli do wniosku, że skonstruowanie większych silników, pozwoli im na powiększenie dostępnej mocy. Jak pomyśleli, tak zrobili. W ten oto sposób powstały klasyczne, amerykańskie V8-ki. Stąd także, wzięło się ulubione powiedzonko miłośników klasycznej, amerykańskiej motoryzacji. No replacement for displacement.
Pojemności rzędu sześciu, siedmiu a czasem niemal ośmiu litrów, nikogo nie dziwiły. Ogromne, ciężkie silniki, pomimo kiepskich wartości mocy uzyskiwanych z jednego litra pojemności, wciąż mogły się poszczycić ogromną ich, sumaryczną ilością. Tylko spójrzcie. Podczas gdy w 1966 r. we Włoszech, Feruccio Lamborghini wypuścił Miurę, za Wielką Wodą pojawił się Dodge Charger pierwszej generacji. I jasne, nie są to bezpośredni konkurenci. Miura to super samochód, który powstał w zasadzie wyłącznie po to, aby zagrać na nosie Enzo Ferrari. Dodge Charger z kolei, to komfortowy Gran Tourer dla ludu, którego mógł kupić przeciętny Amerykanin. Jednak ten kontrast jeszcze bardziej uwydatnia różnice w mocy obu aut. Lamborghini wyposażone było w jednostkę, a jakże, V12 o pojemności 3,9 l i mocy 350 KM. Oznacza to, że z jednego litra pojemności, Włosi wycisnęli niecałe 90 koni mechanicznych.
No replacement for displacement.
Charger z kolei, w swojej najmocniejszej odmianie R/T, skrywał pod boiskiem football’owym zamontowanym przed przednią szybą, silnik o pojemności 426 kubików, co odpowiada 7,0l. Amerykanie wycisnęli z niego 431 KM, co przekładało się na stosunek mocy do jednego litra pojemności na poziomie niemal 62 koni mechanicznych. Prawie 30 koni mniej niż w przypadku Włochów. Niemniej jednak, to porównanie pokazuje, jak odmiennie traktowano motoryzację w Europie, w stosunku do tej amerykańskiej. Jankesi stawiali na dużą pojemność, pozwalającą stosunkowo niewielkim wysileniem, osiągnąć ogromną moc. Europejczycy wręcz odwrotnie. Lata jednak mijały, a na świecie nastał kryzys paliwowy. Począwszy od roku 1973, oblicze motoryzacji ulegało diametralnej zmianie. Amerykanie, którzy niesłychanie uwielbiali ogromne, plujące ogniem i setkami koni, bulgoczące V8-ki, musieli przerzucić się na jednostki ekonomiczne. Ten stan rzeczy przełożył się na stereotyp, z jakim spotykamy się w Europie po dziś dzień. Amerykańskie auta mają wielką pojemność i żałosną moc.
Tak jakby… powtórka z rozrywki?
Było to bowiem remedium na co raz wyższe ceny benzyny, z jednoczesnym wprowadzeniem i propagowaniem restrykcji, dotyczących emisji spalin przez silniki spalinowe. Zachowanie unikalnego charakteru widlastych ósemek, na których wychowała się większość mieszkańców Stanów Zjednoczonych, było tak istotne, że producenci postanowili pójść właśnie tą drogą. Sztucznie więc, zaniżane moce uzyskiwane z litra pojemności, skutkowały silnikami rzędu 6,0 czy 7,0 litrów i mocy w okolicach 180-200 KM. Był to niemal dwukrotny spadek mocy, który skutecznie odstraszał potencjalnych klientów na wozy Chrysler’a, Ford’a czy GM. Jak nietrudno się domyślić, z podobnym problemem zmierzyć musiała się marka Pontiac, ówcześnie należąca do trzeciego z wielkiej trójki.
Począwszy od Marca 1969 roku, miłośnicy klasycznych muscle car’ów, oprócz Dodge’a czy Ford’a, mogli zdecydować się na wóz pod nazwą Pontiac Firebird. Jeśli jednocześnie zależało im na odmianie, która dosłownie przed momentem opuściła siłownię, Pontiac przygotował dla nich wariant Trans Am. Już rok później, bowiem w 1970 r., podczas prezentacji drugiej generacji Ognistego Ptaka, Pontiac Trans Am stał się oddzielnym modelem, wyodrębnionym z linii Firebird’a. Przez niemal całe lata 70-te, Pontiac Trans Am dostępny był z dwoma silnikami do wyboru. Mniejszą, jeśli można ją w ten sposób określić, 6,6 litrową V8-ką, oraz większą, 7,5 litrową. Początkowo w 1970 r., Pontiac Trans Am z silnikiem 6,6 l osiągał moc 345 KM. W 1971 r. do sprzedaży trafiła jednostka 7,5 l, która o zgrozo, miała podobną moc – 340 KM.
Pontiac Trans Am stał się oddzielnym modelem, wyodrębnionym z Firebird’a.
Z biegiem lat, moc obu jednostek stopniowo ograniczano. W 1976 r. dało to efekt w postaci 188 KM w przypadku „mniejszego” wariantu, oraz 203 KM w przypadku większego. Finalnie, w 1979 r. Pontiac Trans Am oferowany był w najmocniejszej swojej odmianie z silnikiem 6,6 litra i mocy 223 KM. Jeszcze gorsze wieści przyniósł rok 1980, w którym to zrezygnowano nawet i z niej. Jedyna dostępna jednostka miała 4,9 litra pojemności i śmieszną wartość 155 KM. Nic dziwnego, że tak mocno zakorzenił się w naszym postrzeganiu amerykańskiej motoryzacji stereotyp, o słabych, żałosnych wręcz mocach, ogromnych silników. General Motors musiał zdawać sobie sprawę z beznadziei ówczesnej sytuacji. W ciągu dziesięciu lat, z 350 konnego, sportowego potwora, ich Pontiac Trans Am stał się wątłym, chudym chłopcem do bicia. Niemniej jednak, Jankesi wpadli na pewien pomysł.
Postanowili bowiem, do dychawicznej jednostki 4,9 litra, podpiąć urządzenie, które byłoby w stanie wykrzesać z niej o wiele więcej mocy niż dotychczas, jednocześnie spełniając co raz surowsze normy emisji spalin, nakładane na producentów przez ówczesne rządy. Silnik 4,9 l wyposażony został w turbinę Garett’a z niewiele mówiącym oznaczeniem „TBO-305”. Bez względu jednak na jej głupkowatą nazwę, dmuchała nieco ponad 0,6 bar’a nadciśnienia i pozwalała na osiągnięcie mocy 210 KM. Co prawda, wciąż brakowało „nieco” do początkowych wartości osiąganych przez Trans Am’a, jednak sama próba jest niewątpliwie godna uwagi.
Łabędź królewski motoryzacji.
Albowiem w wyniku preturbacji związanych z nowymi normami emisji spalin, oraz pomysłowością i odwagą General Motors, powstał Pontiac Trans Am Turbo. Pierwszy Muscle Car z turbodoładowaną V8-ką, i pierwszy muscle car, z turbodoładowanym silnikiem w ogóle. Swego rodzaju krok milowy w rozwoju amerykańskiej motoryzacji, która jak dotąd, na wzrost mocy miała jedyne, słuszne remedium. No replacement, for displacement. Żadnych turbin, kompresorów, sprężarek czy innych tego typu patentów. Czysta, niczym nieskrępowana, brutalna, pierwotna moc, osiągana z ogromnych silników. Niemniej jednak Pontiac Trans Am, wbrew nadziejom GM’a, nie został ciepło przyjęty. Pomimo faktu, iż wóz został wyposażony w najseksowniejszy wskaźnik doładowania turbo jaki kiedykolwiek wymyślił gatunek homo sapiens, słupki sprzedaży modelu Pontiac Trans Am sukcesywnie spadały.
Niewielu ówczesnych klientów zdawało sobie sprawę, iż rozpaczliwe próby utrzymania Trans Am ’a na rynku, niedługo utworzą nowy trend w motoryzacji. Trend turbodoładowanych silników, którymi w głównej mierze Japończycy, zaleją Stany Zjednoczone, podbijając serca miłośników motoryzacji. Stare, dobre, oldschool’owe V8-ki zostaną już niebawem wyparte przez uturbione konstrukcje Nissan’a, Toyot’y, Mitsubishi, Subaru oraz Mazdy. Coś się kończy, coś się zaczyna, rzekłby A. Sapkowski. Lecz mi, historia Trans Am’a przypomina do bólu wspomnianą na początku baśń o Brzydkim Kaczątku. Niedoceniony, wyśmiewany wóz, który był taki, jaki być musiał. Młode łabędzie rodzą się szare i popielate, bo tak natura je stworzyła. Ich upierzenie zmienia się w przepiękną, śnieżną biel dopiero po pierwszej zimie. I podobnie mogło być z Pontiac’iem.
(…) wóz został wyposażony w najseksowniejszy wskaźnik doładowania turbo jaki kiedykolwiek wymyślił gatunek homo sapiens…
General Motors, jak matka kaczka, usilnie próbowała utrzymać go przy życiu. Niemniej jednak, w końcu się poddała, nie widząc perspektyw na przyszłość. A ta historia, mogła potoczyć się inaczej. Gdyby tylko Amerykanie przeczekali trudny okres, na wiosnę mogliby wespół z resztą producentów, podnosić stopniowo moce swoich wielkich V8-ek. A co z doładowanej, niekoniecznie uturbionej, lecz wciąż ogromnej jednostki V8, są w stanie zrobić inżynierowie dzisiaj, najlepiej widać po Dodge’u Demonie, Mustangu RTR czy Camaro Exorcist. Uturbione V8 z kolei, upodobali sobie inżynierowie McLaren’a czy Koenigsegg’a, którzy na takich jednostkach, budują super i hiper samochody. Pontiac Trans Am Turbo zatem, mógł stać się łabędziem. Królewskim przykładem nowoczesnego Muscle Car’a, który łączy stare, dobre, wielkie V8, z nowoczesną technologią turbodoładowania. Aczkolwiek, jak sam H. C. Andersen próbował nam przekazać, życie jest niesprawiedliwe. Jeżeli zanadto odróżniasz się od swoich pobratymców, ci jedynie cię oplują, kopną i wyśmieją. Przykre, lecz do bólu prawdziwe.
Prowadził Mateusz Kania.
Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.
Źródło zdjęć: Wheelsage
Garaż Pontiac’a