Lotus Emira. Daj mi tę jedną niedzielę, ostatnią niedzielę, a potem niech wali się świat.

„(…)Tańca, który Grześkowi kojarzy się z utworem K. Krawczyka: Ostatni raz zatańczysz ze mną! Mi jednak o wiele lepiej pasuje tutaj utwór Mieczysława Fogga: Ostatnia Niedziela.”

Samochody można podzielić na kilka kategorii. Pierwsza to ta, do której należą te wszystkie auta, które służą do przewożenia towaru. Zarówno tego żywego i gadającego stanowczo zbyt wiele, jak i należącego do grupy materii nieożywionej. Druga kategoria z kolei, zawiera te służące do typowych zadań codziennych. Wiecie, co rano trzeba zawieźć dzieciaki do szkoły, a później dostać się do pracy. W weekend przydałoby się zrobić jakieś zakupy i wyskoczyć gdzieś za miasto. Następnie można wyróżnić trzecią kategorię, która co prawda daje swojemu właścicielowi nutkę szaleństwa, lecz nie ma się co oszukiwać. To wciąż wozy, którymi możesz poruszać się od poniedziałku do piątku, tylko odrobinę lepiej się prezentują i prowadzą od zwykłych pudełek na kołach. Jednak jest jeszcze jedna, czwarta kategoria.

W zasadzie próżno tam szukać samochodów, wozów czy aut. Za to możemy w niej znaleźć maszyny, które głęboko w poważaniu mają uchwyt na Waszą poranną kawę i torby z pomidorami. Nie interesują ich problemy pokroju przewozu osób i mienia, a jedyne isofix’y jakie widziały na oczy to te zamontowane w srebrnym SUV’ie, którego właściciel właśnie z ukradka spogląda na światłach. Do prawdy, ciężko określać je mianem samochodów. Co najwyżej tancerek, które myślą wyłącznie o wieczornym, niedzielnym tańcu. Pragną wyłącznie weekendowej dyskoteki, zabawy za kółkiem. Bez jakichkolwiek zobowiązań. Bez zbędnej czułości.

Emira

I właśnie takie maszyny tworzy Lotus.


Lotus to marka, która nigdy nie tworzyła samochodów z myślą o użytkowaniu ich na co dzień. Colin Chapman, założyciel Lotusa od zawsze był miłośnikiem sportu i prędkości. Żył niezwykle szybko, współtworząc silniki oraz całe maszyny startujące w Formule 1. Był tak zakochany w prędkości, że nawet jego śmierć przyszła szybko, wręcz błyskawicznie. Zmarł bowiem nagle, na atak serca w 1982 roku. I takie właśnie są Lotus’y, nawet te zaprojektowane po jego śmierci. One nie zastanawiają się nad tym co było wczoraj i co będzie jutro. Skłaniają kierowcę do tego, aby żył wyłącznie chwilą. Skupił całą swoją uwagę na momencie, który trwa teraz.

Lotus, bez względu na model, to auto dla ludzi o mocnych nerwach i twardym tyłku. Po pierwsze, dosłownie twardym. We wnętrzu nie ma miękkiej gry, a zarówno pasażer jak i kierowca mogą zapomnieć o jakichkolwiek urządzeniach z zakładki „wygoda i komfort użytkowania”. A po drugie na prawdę mocnych. Najważniejsza jest bowiem frajda za kółkiem, podczas wycieczki po krętej, górskiej drodze. Ewentualnie przysłowiowy „katung” na torze, aż do momentu w którym skończą się opony, wybuchnie silnik a kierowca wraz z pasażerem umierają. Nagle, na skutek ataku serca, podobnie jak Colin.

I wierzcie lub nie, lecz bez względu na model, Lotus ma dokładnie to samo DNA.

Możecie wziąć pod lupę pierwszego drogowego Lotus’a, czyli Elite. Popularnego Elise czy Exige, który wystawił do wiatru Apache’a w Top Gear. Każdy z nich ma trzy cechy wspólne, które od zawsze przyświecały Colin’owi. Po pierwsze, najpierw masa. Ma być jak najniższa, bowiem wedle wolnego tłumaczenia słów założyciela Lotus’a – „Dodawanie mocy sprawia, że jesteś szybszy na prostych. Obniżanie masy z kolei, czyni Cię szybszym wszędzie.”

Jednak to wcale nie oznacza, że Lotus’y mają dychawiczne silniki. Popatrzcie tylko na moce ich jednostek, a spostrzeżecie ciekawą zależność. Nie dość, że zbudowane są w taki sposób, aby ich masa nie przekraczała dziesięciu deko, wyposażone są w porządne jednostki generujące setki koni mechanicznych. To właśnie druga cecha wspólna. Trzecia zaś wiąże się niejako z pierwszą. Ich wnętrza są maksymalnie okrojone, uproszczone i spartańsko wykończone. Choć śmiem wątpić, czy Leonidas wraz ze swymi żołnierzami utrzymał by się tak długo pod Termopilami, gdyby przyszło mu egzystować w tak surowych warunkach jakie panują wewnątrz Lotusów.

Emira

W tym miejscu jednak następuje drobny twist fabularny, bowiem Lotus właśnie wypuścił swoje najnowsze dziecko. Nazwał je Emira i cóż, odrobinę złamał swoje zasady.

Emira bowiem nie jest ani spartańska, ani surowa. Pierwszy rzut oka ukazuje przepięknie wykończone, choć wciąż w prostym i sportowym stylu wnętrze. Napakowana jest gadżetami, ekranami i elektroniką pod sam dach. Pomyślano nawet o miejscu na Waszą kawę. Coś, czego kompletnie nie potrzebowaliście jeżdżąc jakimkolwiek Lotus’em. Po wyjściu z auta raczej prosiliście o dzbanek melisy bądź tabletki pokroju Positivum.

Dodatkowo te wszystkie gadżety, asystenci pasa ruchu, zjazdu, podjazdu, skrętu i wypróżniania się swoje ważą. A to sprawia, że Emira określana być może całym szeregiem przymiotników. Lecz na pewno nie pasuje do niej ten, kojarzący się z wagą piórkową. Waży bowiem ponad 1400 kilo, a to sporo jak na małe autko służące wyłącznie do zabawy. Mimo wszystko coś mi tu nie gra, bo patrząc na niego z zewnątrz od razu widać typowo sportowe linie nadwozia. Napęd kierowany jest wyłącznie na tył, zaś silnik umieszczony w jedynym słusznym miejscu. Centralnie, za kabiną.

Emira

Emira i jej DNA mówi zatem, że to wciąż Lotus z prawdziwego zdarzenia.

Centralnie ułożony silnik i napęd na tylną oś są niczym piękna, gładka dłoń młodej dziewczyny, która właśnie chwyciła Was zza baru i ciągnie na parkiet. Muzykę oraz rytm zapewni jedna z dwóch jednostek. 3,5 litrowa V-szóstka od Toyoty, która żeby nie dostała zadyszki podpięta została pod respirator, czyli na nasze kompresor. Jest to silnik dobrze znany z poprzednich Lotus’ów, dlatego jeżeli nie zatrzymaliście się gdzieś w latach 80-tych jak ja i wolicie nowoczesne, małe silniki Turbo, Lotus ma też coś dla Was. Dogadał sie bowiem z Niemcami i pożyczył sobie ich 2.0 wyciągnięte z A45 AMG. Mocy zarówno japońskiej jak i niemieckiej myśli konstrukcyjnej póki co nie znamy, lecz przypuszczalnie poruszać sie będą w rejonie 350 – 400 koni.

Emira

Ponadto, co najważniejsze dla miłośników starej, dobrej, spalinowej motoryzacji, dbając o niską masę, Lotus nie zdecydował sie na montaż żadnych dodatkowych silników elektrycznych i baterii, jak nakazuje ówczesna moda.


Dodatkowo pozostawiono w spokoju hydrauliczne wspomaganie kierownicy. A to w połączeniu z powyższym daje niewątpliwą przewagę nad konkurencją. Bowiem takie rozwiązania pozwalają poczuć klimat dawnych Lotus’ów. Telepatyczną więź z silnikiem, w której stopa do niczego nie jest potrzebna. Ciężką, precyzyjną kierownicę, którą musisz złapać jak mężczyzna, a nie duźdać jak interes swojego kolegi. Emira pomimo swojego mało męskiego wnętrza i delikatnej nadwagi na starość, daje swojemu kierowcy możliwość doświadczenia tego jednego, ostatniego tańca. Tańca, który Grześkowi kojarzy się z utworem K. Krawczyka: Ostatni raz zatańczysz ze mną! Mi jednak o wiele lepiej pasuje tutaj utwór Mieczysława Fogga: „To ostatnia Niedziela”.

Emira

I bez względu na to, czy Waszemu sercu bliżej jest do Krzyśka czy do Mietka, to przekaz jest dokładnie taki sam. Emira jest ostatnim Lotusem z silnikiem spalinowym. Ostatnim. Definitywnie. Każdy kolejny Lotus będzie już w pełni elektryczny. I co prawda możesz elektrykiem polatać po torze, ale cóż to za taniec, w którym nie ma żadnej melodii? Cóż to za przyjemność tańczyć w ciszy. Głuchej ciszy, która dobitnie przypomina o braku spalinowej jednostki za plecami.

Emira

Prowadził Grzegorz Chęciński,
tuningował Mateusz Kania.

Wpis napędzany przez ekipę Moto Z innej Perspektywy | MZiP.

Źródło zdjęć: Wheelsage
Garaż Lotus’a

Dodaj komentarz

Your email address will not be published.

Dużo nowości, wystarczy wybrać.